27 lutego 2015

Po drugiej stronie lustra, czyli co to znaczy macierzyństwo.

Pisałam już, że macierzyństwo to jak przejście na drugą stronę lustra. To chyba najbardziej trafne określenie, bo człowiek niby ten sam, a jednak coś się zmienia. Pomijając wszystkie kwestie życiowo - organizacyjne, w głowie się wszystko przestawia. Na początku był dramat. Słyszałam teorię, że niby wszystkie matki tak mają. Że otępiałe są, żeby się móc na dziecku skupić i zapewnić mu opiekę. Że to przez hormony. A jak piersią karmią to już w ogóle. Coś w tym jest, bo ja długo, długo nie czułam się sobą. Zmienne nastroje, wzruszało i rozczulało mnie wszystko. Generalnie płakałam przy każdej możliwej okazji i bez okazji. Chwilę później śmiałam się do rozpuku i czułam najszczęśliwszą osobą na ziemi. Kolejnego czułam się przytłoczona rzeczywistością. Istny rollercoster emocji. Pewna byłam tylko tego co dotyczyło dziecka, a czasami nawet i nie. Życiowo kompletny rozjazd i stres. Rura mi miękła przy każdej możliwej okazji. Męczące to dość było. Zastanawiam się czy kiedyś mi to wszystko minie? Czy już mi tak zostanie?
Hormony się trochę unormowały. Powiedzmy, że mentalnie wróciłam do siebie, ale nie do końca. Czuje się inaczej. Zdecydowanie. Mam wrażenie, że wskoczyłam na inny poziom. Macierzyństwo to jakiś zaklęty krąg dla wtajemniczonych.




Więc jak to faktycznie jest? Co mi dało macierzyństwo?

1. Dziecko. Niby taki banał, a jednak.
Jedno szczęście i tysiąc kłopotów, jak mawiał mój tata. Zaczynam rozumieć o co mu chodziło. 

2. Radość. Radość z małych rzeczy. Cieszę się jak głupia z postępów małego, z każdego uśmiechu, z każdego dnia, z 10 min pod prysznicem, z gorącej kawy, miłego gestu. 

3. Uczę się być tu i teraz. Zawsze się żyje albo przeszłością albo przyszłością. Mało kto potrafi żyć teraźniejszością. Doceniać to co dzieje się aktualnie. Przeżywać i delektować się chwilą. Dziecko tego uczy.

4. Dystans. Nabrałam dystansu do siebie, życia, problemów i problemików. Liczą się zupełnie inne rzeczy. 

5. Detoks. Od pracy, od ludzi, od dotychczasowej codzienności. Zaczęłam oddychać pozapracowym, pozabiurowym powietrzem. Taka przerwa dobrze robi i pozwala spojrzeć na niektóre sprawy z innej perspektywy

6. Energia. Dziecko wydobywa głęboko skrywane pokłady energii. Nie ma ziewania ;)

7. Chce mi się więcej. Naprawdę. Nie odpuszczam, nie poddaje się na starcie, nie ogarnia mnie leń. Działam.

8. Szanuje czas. Przede wszystkim swój. Nie trwonię go na głupoty, nicnierobienie. Bo przy dziecku nicnierobienie oznacza najwyższy poziom relaksu, a to już coś :)

9. Ćwiczę swoją kreatywność. Wymyślam zadania do zrealizowania, piszę bloga.

10. Spełniam marzenia, realizuję plany. Robię to co zawsze odkładałam na później, bo miałam na to jeszcze czas.


Jedno jest pewne dziecko dało mi kopa i mobilizację. Jest zdecydowanie ciekawiej. Nie będę ściemniać tęsknie za niektórymi rzeczami. To jasne. W końcu żyłam sobie sama przez 30 lat. 

24 lutego 2015

Salsa z dzieckiem w chuście, czyli aktywna matka

Nie samym jedzeniem człowiek żyje... Poruszać się czasami też trzeba. A najfajniej jak się robi coś czego się wieki nie robiło, albo zupełnie po raz pierwszy. Dziecko nas motywuje. Bardzo. Do wyjścia z domu, poruszania się, bycia razem. Bycia aktywnie. Kto by pomyślał, że M. mnie na randkę zabierze. Nie no randka to normalka. Chadzamy na randki, ale na łyżwy?! Szok. Odkąd dostałam łyżwy, byłam na nich raz! Dosłownie. Leżały odłogiem już kilka lat. Aż wstyd. Naprawdę. Posiadanie dziecka wydobywa głęboko skrywane pokłady energii. Naprawdę chce się więcej. Poza tym trenować trzeba, bo syn tak szybko rośnie i niedługo razem będziemy na łyżwy chodzić :)

Tańce też były. Takie dla matek z dziećmi. Fajna sprawa. Salsa z dziećmi w chustach.

Salsa dla mam z dziećmi w chustach

Moje wrażenia i odczucia po zajęciach są bardzo pozytywne. Taka salsa z dziećmi jest fajna z kilku powodów:

1. To świetna zabawa. 
Zapewne nie tylko dla matki ;) Dzieciaki pousypiały po kilku minutach. Ale co się dziwić jak ciepło, miło, nastrojowa muzyka i kołysze...

2. Ruszasz się. 
Niby taka "popierdułka", bo salsa dla matek. Ale jak się dorzuci na siebie, jak w moim przypadku 9-cio kilogramowe dziecko i potańczy z nim godzinę, to robi się z tego morderczy trening.

3. Tańczysz z dzieckiem. Zabierasz je ze sobą i odpada ci stres związany z zostawieniem go w domu, organizowaniem opieki.

4. Wychodzisz z domu. A to ważne, żeby nie oszaleć. Zawsze to coś innego niż spacer wokół bloku z wózkiem. Miła odmiana.

5. Robisz coś dla siebie. Przede wszystkim!

A najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że to dzięki inicjatywie matek. Zebrała się grupka, która prężnie działa. Działa lokalnie, bo o to głownie chodzi, żeby mamom było blisko i wygodnie. Organizowane są cotygodniowe spotkania. Takie na kawę. A okazjonalnie takie jak to salsowe na przykład. Poza tym każda mama może wnieść do tych spotkań coś od siebie. Poprowadzić warsztaty, naukę tańca etc. W planach spotkanie z braffiterką. Dzieje się. Jednym słowem - matka potrafi :)!

22 lutego 2015

Wielkie żarcie + przepis na gnocchi ze szpinakiem

Weekend z tych, co tygryski lubią najbardziej. Miłe towarzystwo, pyszne jedzenie. Wszystko się kręciło wokół stołu. Może jeszcze tylko wina brakowało... W sensie mi brakowało, bo matce karmiącej jakoś tak nie wypada. Zresztą po takim detoksie i takiej przerwie pewnie padłabym po jednym kieliszku i przez 3 dni leczyła kaca. Trochę za tym tęsknię ;)
Naszły mnie weekendowe przemyślenia w temacie jedzenia. Pamiętam jak dziś pewną rozmowę. Taki small talk. Rozmówczyni pyta czy gotuję, bo zapewne wspólnego frontu szuka i rozmowa dalej by się kleiła. Ja na to, że nie, bo nie lubię. Widzę w oczach zaskoczenie i pada pytanie : - To nie lubisz jeść? Pomyślałam sobie, że nawet bardzo. Uwielbiam jeść. Najbardziej lubię jeść jak ktoś mi gotuje! 
Podejście mi się trochę z czasem zmieniło. Oprócz gotowania polubiłam też karmić ludzi (i nie chodzi wcale o dziecko) :) Pokochałam wspólne celebrowanie posiłków. Nic tak nie jednoczy jak stół i rozmowy przy stole. I kocham te weekendy i te wszystkie imprezy, gdzie się je i cieszy wspólnie spędzonym czasem.
Rozkręcam się. Odkrywam talent i zamiłowanie do kuchni. Nawet M. stwierdził, że przez tyle lat chyba ukrywałam się z tym, że potrafię gotować. Nie, nie to nie była przemyślana taktyka coby zmobilizować go do prac domowych, ani wygoda, ani żadna ściema. Musiałam chyba dojrzeć do gotowania. Poza tym gotowanie to zawsze jakieś wyzwanie, a każde wyzwanie na macierzyńskim jest dobre. Musiało mi się zacząć nudzić, codzienność przykrzyć i trzeba było ją odczarować. Kto by pomyślał, że ktoś lub coś kiedykolwiek mnie do garów zagoni? 

Weekend w gościach i podejmując gości. Pełen przekrój w sumie, bo i śniadanie i obiad i kolacja. Tak się złożyło, że w sobotę mieliśmy dawno nie widzianą znajomą w odwiedzinach. A, że odbyły się  u mnie kuchenne rewolucje vol.2, to i pyszny obiad z tego wyszedł. Nie chwaląc się oczywiście. Miały być zwykłe kopytka... Ostatecznie przeszukując blogi kulinarne zdecydowałam się na gnocchi ze szpinakiem :) Pycha! Polecam, bo i do mięsa i do ryby i jako wegetariańskie danie spełnia swoje zadanie. 
Przepis można znaleźć TU . 


 Gnocchi ze szpinakiem + sos pomidorowy i grillowany dorsz

Niedziela bajka! Dzień zaczęliśmy od śniadania. I to jakiego. U przyjaciół w Milanówku. Od czas do czasu porywamy się na takie dni. Kiedy nie trzeba się spieszyć i można zacząć dzień od wspólnego posiłku, kawy, rozmów. Przeważnie śniadania w Milanówku kończą się po kolacji, zahaczając jeszcze po drodze o obiad. A i czasami kończyły się śniadaniem dnia następnego. W między czasie jest jakiś spacer, siedzenie na tarasie. Zależnie od nastroju, pogody, chęci. Jednym słowem sielsko - anielsko. Relaks pełną gębą. Tylko czas mógłby stanąć w miejscu... Uwielbiam takie dni. O naszych śniadaniach mógłby powstać osobny wpis i kiedyś powstanie :)





Niedziele zakończyliśmy świętowaniem urodzin. I to nie byle jakich, bo 80-tych! I nie byle gdzie, bo "U Fukiera". Nie ma co tu dużo pisać. Było pysznie! Przede wszystkim, bo towarzystwo wiadomo, że zacne. Jakoś obawiałam się trochę, że z dzieckiem może być tam ciężko. Ale oprócz tego, że trzeba było się wdrapać po schodach do restauracji z wózkiem, to później było już z górki. Mieliśmy stolik w osobnej sali. Dzięki temu było kameralnie, cicho, spokojnie. Wystarczająco miejsca na wózek, moje spacery z małym i nawet krzesełko specjalne dla dziecka się znalazło. Miejsce godne uroczystości. Jubilatka była na pewno zadowolona. Wszystko się udało. 
Miła i profesjonalna obsługa a jedzenie bajka! No i ten deser! Każdy, chociaż raz w życiu musi spróbować tortu - Laskowy walc... Orgazm w proszku!



A ja się zastanawiam po kim mały jest taki grzeczny i spokojny? Nasze dziecko można zabrać bez żenady wszędzie! Kochany jest :)


18 lutego 2015

Ta wstrętna teściowa...

Sobota wieczór. Siedzę u kosmetyczki. Wiem... Rozpusta! Ale to z myślą o mężu, nie tylko o sobie. Bo na wosku i Walentynki... Wiadomo. Potrzeba i mus, bo człowiek się już tak całkiem w tym macierzyństwie zapuścić nie może.
Siedzę i słucham, bo dziewczyna zaangażowana bardzo i oprócz czynności, którą wykonywała na mojej lewej łydce, opowiadała namiętnie o swojej teściowej. Jakie to wredne babsko. Że wtrąca się, wszystko wie najlepiej, niczego nie nauczyła jej biednego chłopaka. W ogóle to ciągle mu matkuje i on nawet kanapki do pracy od niej dostaje. Nic go roboty nie nauczyła. Do tego ciągle do niego wydzwania, poucza. A jej to chyba nie lubi. Nie mówi wprost, ale daje odczuć. Wstrętna baba.
Słucham, coś tam odpowiadam, ale wiem, że tematu nie uda się zmienić. Łapię się więc za gazetę kolorową, bo monolog mi się znudził i zrelaksować się chciałam. Przecież po to tam poszłam. I na co trafiam? Na artykuł o matkach co kochają swoje dzieci za bardzo. Poświęcają się przecież, a dzieci niewdzięczne.  Całe życie wokół dziecka, zero czasu dla siebie, związki są albo już dawno się rozpadły. Ale trwają tak bo matkami są przecież i dzieci kochają nad życie.
I tak siedzę, słucham, czytam i pewna myśl mnie naszła. Refleksja nawet. Kobiety sobie same to robią! Serio.
Nikt im nie każe usługiwać, poświęcać się, być ciągle na zawołanie i na 1000%. Padać na twarz, żeby doszorować kibel przed spaniem i relaksować się przy prasowaniu przed telewizorem. I żyć z poczuciem winy, że zawsze wszystko można było lepiej zrobić. Mamy jakąś genetyczną wadę. Wadę perfekcji i obwiniania się za wszystko. Trzeba wyluzować i myśleć o sobie. Zdrowy egoizm! Na dziecku życie się nie kończy. A jak się kończy to finał jest taki, że stajemy się tymi teściowymi z kawałów i zmorą przyszłych synowych. Oprócz dziecka zazwyczaj posiada się partnera, męża, przyjaciół. Miało się swoje hobby, pracę, znajomych, zainteresowania. Trzeba o to dbać. Żeby się nie okazało, że naprawdę nam tylko dzieci zostały i wory pod oczami. I narastająca frustracja. Bo może te wszystkie teściowe nie byłyby takie złe, gdyby miały swoje życie. Udane małżeństwo, zainteresowania. Zamiast wścibiania nosa w nie swoje sprawy zrobiłyby sobie weekend z mężem za miastem, spotkały z koleżankami. Szczęśliwe matki, to szczęśliwe dzieci. I szczęśliwe synowe :)


Podobno syna wychowuje się dla przyszłej synowej. Bądźmy solidarne wobec innych kobiet! Wychowujmy synów na mądrych, pomocnych, empatycznych facetów. Oni też mają ręce. Całkiem sprawne. Nie trzeba ich wyręczać we wszystkim, podtykać pod nos. Do dobrego każdy się przyzwyczaja. A dziewczynki nie muszą być od małego przekonywane, że mają być grzeczne, posłuszne i dobrze gotować. I o męża dbać i dzieci. W domu gdzie jest dobry przykład same się nauczą, że ich ambicje też są ważne i nie będą się poświęcać. Każdy dba o kogoś kogo kocha. Z przyjemnością, nie z przymusu.

Wychodząc z salonu pomyślałam, że ja to mam jednak szczęście w życiu :)

* Foto wygrzebane w necie

14 lutego 2015

Who run the world?

Girls! Girls! Girls!
W pewnym momencie jakoś łatwiej mi było nawiązać kontakt z chłopakami. Nie mówię o czasach dzieciństwa, bo ja chyba nie z tych chłopczyc raczej, ale specjalnie subtelna też nigdy nie byłam. Po prostu miałam koleżanki, z którymi się po trzepakach i drzewach latało. Z licealną przyjaciółką przyjaźnimy się do dzisiaj. Znamy się jak łyse konie. 15 lat! Pół życia normalnie. Za czasów studenckich już mi bliżej było do męskich spraw. Kolory lakierów do paznokci, nowe ciuchy, babskie ploty jakoś przestały mnie kręcić. Gotować też nie lubiłam. Z facetami łatwiej się było zakolegować. Wyskoczyć na piwo, basen, siłownie. Faceci zawsze mi czymś imponowali. I cieszę się bardzo, bo dzięki męskiej części znajomych poznałam też fajne dziewczyny. Z czasem zaczęłam znowu doceniać ten babski świat. Bo nikt inny nie potrafi się tak wspierać, jak dziewczyny właśnie. Nikt inny nie zrozumie twoich wahań nastrojów, dzielenia włosa na czworo, gdybania nad sytuacjami, które mogą się w ogóle nie wydarzyć i narzekania na nie ten odcień farby do włosów. Poza tym babski świat jest trochę bardziej skomplikowany. Tylko my wiemy czym jest okres i co się z tym wiąże, co to jest ciąża, poród. Faceci mają też swoje sprawy, ale szczerze wątpię, że tak namiętnie potrafią o nich rozmawiać ze sobą i między sobą. Każda laska z ochotą opowiada o swoich przeżyciach z porodówki i każda chętnie słucha, bo albo też może podzielić się swoimi przeżyciami albo ją to jeszcze czeka. Dlatego nie dziwi mnie zupełnie, że kobiety potrafią stworzyć grupę wsparcia. Szczególnie jak mają wspólny front.
Ja też mam swoją grupę. Oprócz przyjaciół i rodziny oczywiście, na których zawsze mogę liczyć, nie tylko w sprawach macierzyńskich.

Desperate housewives*
Mam swoją grupę - matek nie wirtualnych, realnych. Nie wiem czy w szpitalach lokują pacjentki z tymi samymi problemami celowo, ale dzięki pewnemu zbiegowi okoliczności, miejsca i czasu zakolegowałam się z fajnymi mamami. Kilka miesięcy temu spotkałyśmy się na Inflanckiej w oczekiwaniu na nasze dzieci. Razem przeżywałyśmy lipcowe upały, szpitalną nudę, gdy trzeba leżeć i  niepokój związany z oczekiwaniem na dziecko, któremu spieszy się na ten świat. I jeszcze kilka miesięcy temu popukałabym się w głowę, że coś z tego będzie. Nie angażowałam się wtedy specjalnie, bo myślałam, że każda pójdzie w swoją stronę i może czasami na fejsie dostanę niezobowiązującą wiadomość z pytaniem co słychać i jak dzieciak się chowa. Ale zamiast tego, któregoś dnia dostałam wiadomość, że może fajnie by było się spotkać. Znajomość się rozwija, a my z coraz większą częstotliwością się spotykamy. Nikt cię tak nie zrozumie jak inna matka, inny rodzic. Odkąd pojawiło się dziecko, czuje się jakbym przeszła na drugą stronę lustra. To jest inny świat. Nasz grupa działa prężnie. Dzielimy się doświadczeniami, wiedzą, pocieszamy, wspieramy. Cieszy mnie to niezmiernie, bo po każdym spotkaniu mam kopa pozytywnej energii.
Ludzie mnie inspirują :)


* Foto wygrzebane w Internecie i jakże wymowne :)

11 lutego 2015

Kuchenne (r)ewolucje... + przepis pączki z twarogiem

A może raczej refleksje od kuchni i o kuchni. Tak się utarło i przyjęło u nas, że to M. gotuje. Każdy o tym wie. Przyjaciele, rodzina. On zarządza w kuchni. Ja mogłam co najwyżej pomóc, pokroić, obrać i posprzątać na koniec ;) Chyba, że mnie coś wzięło i postanowiłam gotować. Od święta raczej. To M. chciał obiady robić, bo inaczej serwowałam moje popisowe i jedyne danie, jakie umiałam na szybko zrobić - makaron z tuńczykiem. Szybkie i łatwe, ale finezji w tym nie ma. I nigdy nie mogłam zrozumieć jak to jest, że ktoś bez przymusu chce w garach stać. Lubiłam jak mi ktoś gotował. Zawsze powtarzałam, że wyjdę za mąż za kucharza, bo ja gotować nie będę. I tak ostatnio siedząc u kosmetyczki na manicurze zwróciłam uwagę na moje pocięte palce... Ciężko nie zauważyć, szczególnie jak ktoś coś przy nich robi. I pomyślałam sobie, po raz kolejny, jak to się człowiek zmienia. Dorasta może. Może nowa kuchnia tak na mnie działa i ten stół na środku. Serce domu. Może to, że mam dla kogo gotować. Nie wiem czy to kwestia macierzyństwa akurat czy po prostu konsekwencja siedzenia w domu, ale wciągnęłam się. Tak, w gotowanie! Sprawia mi absolutną frajdę. Wynajduje przepisy, albo robię to co zawsze chciałam ugotować, ale mnie jakieś lenistwo ogarniało na samym początku lub w połowie roboty i M. musiał i tak za mnie kończyć. Tym sposobem zrobiłam niedawno pierwszą w życiu ogórkową, pierogi a dzisiaj pączki. I duma mnie rozpiera, bo nie sądziłam, że taka dobra w tym jestem ;) To co ugotuje, jest całkiem zjadliwe.
W duchu się ciesze się, że nie umiałam i nie chciałam wcześniej gotować, bo moje postanowienie o mężu kucharzu się prawie ziściło. M. co prawda nie robi tego zawodowo, ale najlepiej na świecie i tym zdobył moje serce jak się poznaliśmy. I od pierwszego dania, które mi zaserwował wiedziałam, że będzie moim mężem.

A dzisiaj mnie naszło na smaki z dzieciństwa. Bo to nie jest tak, że ja tylko wodę na herbatę umiałam dotychczas zrobić. W zamierzchłych czasach lubiłam robić desery. Bo ja bardzo lubię wszelkie słodkości. Od dzieciństwa.

Poniżej przepis na dziecinnie proste pączki z twarogiem.

Składniki:
- 500 g twarogu białego
- 3 jajka
- 2 szklanki mąki
- 4 łyżki cukru
- laska wanilii (lub łyżka cukru waniliowego)
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- olej do smażenia
- cukier puder do posypania



Sposób przygotowania:
Jajka ubić z cukrem i wanilią. Następnie dodać rozgnieciony twaróg, mąkę, proszek do pieczenia i wszystko dokładnie wymieszać. W rondelku rozgrzać olej. Na rozgrzany olej wrzucać za pomocą łyżki pączki. Ciasto najlepiej nabierać łyżką maczaną w gorącym oleju i dopiero formować. Jak się zarumienią, wyjmować na talerz wyłożony papierowym ręcznikiem. Na koniec posypać cukrem pudrem.
Smacznego!




Przy okazji tłustego czwartku oraz zapowiedzianych i niezapowiedzianych gości, jutro powtórka, bo niewiele już zostało ;)

8 lutego 2015

Chwilo trwaj!

Weekend rozpusty. Będzie krótko, bo jak się okazuje odpoczywanie czasami męczy. Bo człowiek tak chce nadrobić i zrobić dużo. Na raz najlepiej, żeby mieć poczucie, że nie traci czasu.
Każde wyjście z domu cieszy. A jak można wyjść bez dziecka to cieszy podwójnie. A jak tylko z mężem i coś na kształt randki wychodzi, to oszaleć ze szczęścia można. Odlicza się czas do tego wielkiego dnia. Ale, ale... nic nie jest takie proste. Wielki dzień nadchodzi i dziecko zostawić wtedy w domu trzeba. I niby się chce i niby się wie, że opieka dobra, że nic się nie stanie, że dla zdrowia to wszytko (matki, dziecka i całego otoczenia). Taka higiena umysłu. To jednak stres przeplata się z dreszczykiem emocji. Z jednej strony myślisz o tym co cię czeka. Ekscytujący wieczór, fajerwerki. Z drugiej myślisz o dziecku, bo rzadko zdarza ci się wolne i ciężko się przestawić. Jak karmisz piersią to nawet jak nie chcesz, w końcu nabrzmiałe piersi ci o nim przypomną... Nie ma zmiłuj. Finalnie na szczęście okazuje się, że stres był niepotrzebny. Wszyscy sobie świetnie poradzili. Dziecko też.
Impreza też udana. W końcu to koncert Jessie Ware! A nic tak nie relaksuje jak dobra muzyka. Balsam dla duszy.


Torwar, 7.02.2015

Dnia następnego balsam dla ciała. Od rana zaserwowałam sobie przyjemności. Od dzisiaj to moje nowe ulubione miejsce na mapie Warszawy. Ulubiony salon kosmetyczny. Zrealizowałam swój bon podarunkowy, bo św. Mikołaj zna się na rzeczy i wie co dziewczyny lubią najbardziej.

U Dziewczyn jest fajnie z kilku powodów. Jest blisko, a to teraz jest kluczowe. Atmosfera przyjazna, luźna i bezpretensjonalna. Ma się wrażenie, że właśnie się wpadło do kumpeli na pogaduchy. Idealne miejsce na babskie spotkania, bo i kawy się napić można i przy okazji zadbać o siebie. Idealne dla matek z dziećmi, bo raz w tygodniu dziećmi zajmuje się animatorka, a mama może się relaksować do woli. Teoretycznie miejsce jest również dog friendly. Psy podobno nie stanowią problemu. Dziewczyny na pewno dbają o to, żeby każdy się swobodnie czuł. Zbiegi i obsługa mega profesjonalne. I co więcej na życzenie zakładają osobistą teczkę, w której każda klientka ma swoje rzeczy (pilniczki i inne gadżety). To mi się podoba.

Kolor lakieru "Sweater weather" pasuje idealnie do okoliczności przyrody. 

Zastanawiam się tylko, dlaczego wcześniej nie robiłam tego częściej :)?

5 lutego 2015

Jak przeżyć na macierzyńskim?


Nie, no jasne to najpiękniejszy okres twojego życia. Teraz czekają cię tylko same cudowne momenty, wzruszenia i euforia.  Tak się składa, że od początku nie jest to takie oczywiste. Hormony szaleją, perspektywa przespanej nocy rysuje się gdzieś hen hen daleko, dopada cię zmęczenie. Mija pierwszy szok. Później pierwszy miesiąc, drugi, trzeci... Powoli oswajasz się z myślą, że już nic nie będzie takie samo. Zaczynasz nawet ogarniać rzeczywistość. Codziennie robisz postępy i nawet znajdujesz sposób, żeby się umyć o przyzwoitej godzinie i doprowadzić do stanu używalności. Wyglądać jak człowiek. Ba! Nawet zjeść śniadanie bez niczyjej pomocy przy dziecku :). Jak się dobrze zorganizujesz to nawet ci się nudzić zaczyna jak dziecko śpi. Ale tęsknisz. Tęsknisz za pracą, niezależnością, wyjściem z domu, ludźmi, dawnym życiem. Do tego jak nigdy nie byłaś domatorem to szału dostajesz siedząc kolejny dzień w domu. Rutyna cię zabija. I tak mijają dni. Powoli zaczynasz odchodzić od zmysłów. Aż w końcu myślisz sobie - WTF? Tak dalej nie może być. Ogarnij się.

No właśnie, jak to zrobić?
1. Nie panikuj!
Radzisz sobie świetnie, a wszystkiemu innemu winne są hormony :)
2. Korzystaj z pomocy.
To, że radzisz sobie świetnie nie znaczy, że musisz robić wszystko sama. Młoda matka ma prawo być zmęczona. Nie musisz być perfekcyjna. Wyluzuj! Syf nie zając, nie ucieknie. Niech cię wspiera mąż, rodzina, przyjaciele. Daj sobie czasami pomoc. Oni chcą też być potrzebni i docenieni. 
3. Znajdź grupę wsparcia. 
Nikt cię tak nie zrozumie jak inne matki. I umówmy się, nikogo innego nie będą obchodziły kupki twojego dziecka. Internet w tej kwestii to największe dobrodziejstwo :)
4. Relaksuj się.
Matka też człowiek, czasami odpocząć musi. Znajdź chwile dla siebie. Nawet jak to tylko 5 minut spokoju pod prysznicem. Enjoy the moment!
5. Znajdź zajęcie.
Najlepiej takie, na które nigdy nie miałaś czasu, a zawsze chciałaś zrobić. Ucz się nowych rzeczy. Otwórz się. Zapewniam, że przy dobrej organizacji i pomocy jesteś w ciągu dnia wykroić trochę czasu na rozwój. Trzeba chcieć. Wykorzystaj ten czas również dla siebie. Naucz się gotować, tańczyć, szydełkować, nowego programu komputerowego, nowego języka, malować. Whatever rocks your boat! 
6. Pamiętaj wszystko mija. 
Ten etap twojego życia też. Dostrzegaj te małe, drobne rzeczy. Ciesz się chwilą.

Kurcze, nie wiem jak i kiedy to się dzieje, ale nagle perspektywa się zmienia. Zaczyna być coraz fajniej. Dzieciak rośnie w oczach i każda nowa zdobyta przez niego umiejętność cieszy cię jakbyś co najmniej leciała właśnie na wakacje życia. Zaczynasz dostrzegać małe rzeczy. Że słońce dzisiaj i fajnie będzie spędzić dzień na zewnątrz. Że możesz w piżamie chodzić do południa, a później powiedzieć, że dzisiaj to dzieciak marudny i nie miałaś kiedy się ogarnąć. Że nie musisz się spieszyć, stać w korkach. Z czasem wciągasz się w nowe zajęcia. Robisz rzeczy, na które nie miałaś wcześniej czasu albo dość zapału. Macierzyństwo zaczyna cię pochłaniać. I wiesz że ten czas minie, dlatego starasz się napawać każdą chwilą. I tylko trzeba uważać, żeby nie przegiąć w drugą stronę ;). Żeby ta nowa rola nie wciągnęła cię za bardzo. Bo oprócz tego, że jesteś matką, jesteś też kobietą, żoną, przyjaciółką, koleżanką, córką. Nadal jesteś sobą. I przed dzieckiem też było życie :)




3 lutego 2015

Move your ass!

Czyli o tym jak stać się osobą aktywną fizycznie. I chociaż lubię się ruszać to z systematycznością u mnie krucho. Oj krucho...
I nie będzie o zrzucaniu zbędnych kilogramów po ciąży. Mnie to szczęśliwie nie dotyczy :) Ba, nawet jest lepiej!  Tyle, to ważyłam 10 lat temu jak zaczynałam studia i życie na swoim, w nowym mieście. Kiedy musiałam wybrać fajki i wino czy szynka do kanapek? Co to były za czasy ;)
Po porodzie kilogramy same spadły, ale pomyślałam też o tym zawczasu. Nie obżerałam się przed ciążą i w ciąży, ćwiczyłam przed ciążą i w ciąży. Teraz karmię piersią i nadal się nie obżeram. Poza tym z malutkim dzieckiem naprawdę ciężko czasami zjeść cokolwiek. Gdyby nie kanapki zostawiane mi codziennie rano przez M. to śniadania jadłabym o 16:00 czasami. Ale nie o tym miało być.

To, który dzisiaj ćwiczymy?

Jak ruszyć tyłek i zmotywować się do ćwiczeń? To jest całkiem proste:

1. Nie wstydź się próżności! 
Każdy z nas jest odrobinę próżny. Każdy lubi dobrze wyglądać, być podziwianym. Wyzwól to uczucie w sobie. Popatrzysz na siebie z podziwem i pomyśl "Kurcze, mam całkiem niezły tyłek! Jakby tak trochę poćwiczyć to byłby bardziej okrągły/ podniesiony/ płaski etc.".

2. Skup się na pozytywach.
Nie myśl o tym, że tu fałda, tam fałda i ogólnie waga się chyba zepsuła. I do zrzucenia jeszcze 7 kg. Skup się na tym jak chcesz wyglądać i dąż do tego. Realnie oczywiście :)

3. Znajdź zdjęcie, na którym jesteś gruba.
Najlepiej takie, na którym jesteś najgrubsza w całym swoim życiu. Każdy ma lub miał taki moment. Ja fotkę z plaży z podróży poślubnej wydrukuje i powieszę na lodówce albo na szafce ze słodyczami. Jest to dla mnie absolutnie największy motywator! Właśnie mnie olśniło, dlaczego dzieciaki ukradkiem cykały nam foty na plaży. Dotąd myślałam, że przez moje opalanie się topless. Ale teraz już wiem, że prawdopodobnie dzieciaki wzięły mnie za wieloryba, którego fale wyrzuciły na brzeg :)

4. Zastanów się co lubisz robić.
Leżeć na kanapie. Wiadomo :) ale na pewno jest jakiś sport, który sprawia frajdę. Mnie do biegania nie przekona nikt i nic. Nie cierpię tego robić i nie będę nawet się zmuszać. Na szczęście innych możliwości jest wiele: siłownia, basen, fitness, zumba, salsa, taniec brzucha, rolki, łyżwy, rower, badminton, squash, etc. Robiąc to co się lubi, nie ma się poczucia męki i katorgi, przez którą trzeba przejść na początku, żeby się wciągnąć w aktywny tryb życia.

5. Nie licz od razu na efekty.
Takie myślenie szybko zniechęca. Traktuj ćwiczenia, jako odskocznie od codzienności, coś co robisz dla siebie, frajdę. Efekty będą! Ale za jakiś czas.

6. Kup nowe buty/ matę/ strój do ćwiczeń/ kostium kąpielowy/ sprzęt, etc.
Nowe rzeczy zawsze cieszą, a jak będą zawiązane ze sportem to jest szansa, że się przełamiesz i z nich skorzystasz.

7. Znajdź grupę wsparcia.
Może to być przyjaciółka, z którą zamiast do kawiarni pójdziecie na jakieś zajęcia fitness, sąsiadka, która zmotywuje cię do jeżdżenia do pracy rowerem, mąż, który zamiast na kolacje zabierze na basen, squasha, badmintona. Albo szukaj motywacji u wirtualnych znajomych. Wystarczy polubić profil Chodakowskiej lub innej gwiazdy fitness, a fala motywacji i endorfin zaleje cię całą z każdej strony. No i te metamorfozy. Nic tylko ćwiczyć :)

8. Jak nie motywuje cię kompletnie nic. Adoptuj psa! On codziennie potrzebuje ruchu i spacerów :)


                                    

9. I pamiętaj - aktywna mama, aktywne dziecko!

Jeżeli to nie zmotywuje, to resztę, o tym że to dbanie o zdrowie, endorfiny, taki lifestyle itp. znajdziesz na każdym innym blogu, profilu FB i youtubie o sporcie. Have fun! Tymczasem idę na dwugodzinny spacer. Bo mogę. I syna trzeba przewietrzyć i psa wybiegać.
Miłego dnia!


1 lutego 2015

Pełna chata.

Uwielbiam dom pełen ludzi. Ten harmider, energia, rozmowy. Lubię jak się w około dużo dzieje. Ludzie mnie inspirują. Dodają energii. Zawsze tak było.
Mam to szczęście, że mam naprawdę inspirujących przyjaciół. Każdy z nich jest inny. Towarzystwo jest bardzo mieszane. Znamy się z różnych miejsc, łączą nas różne historie, zainteresowania. Ale zadziałała jakaś siła przyciągania, dzięki której przyjaźnimy się do dzisiaj. Dzięki nim adoptowaliśmy psa, pokochałam zumbę, rower, gotowanie, gry planszowe. Przeczytałam ciekawe książki, gazety, artykuły. Odkryłam nowe filmy i seriale, których bez ich polecenia bym pewnie nie obejrzała. Przegadałam miliony darmowych minut przez telefon, wypiłam hektolitry kawy i wina w miłym towarzystwie i spróbowałam tysiąca nowych rzeczy.
Ubóstwiam czas spędzony razem. A najbardziej ten spędzany u nas, w domu... Szczególnie teraz jak jest nas więcej. W naszym nowym domu, który mam nadzieję pokochają tak jak my. Wczoraj oswajaliśmy nową przestrzeń i celebrowaliśmy wspólnie zmiany, jakie u nas zaszły w związku z przeprowadzką. I urodziny M., które już za dwa dni i miłe jest to, że wszyscy o nich pamiętali. Uwielbiam kiedy jest jakaś okazja, przygotowania idą pełną parą i zbierają się wszyscy. Dosłownie. Nawet sprzątanie przed, po, a czasami w trakcie mnie nie odstrasza. Zakupy, gotowanie i cała logistyka z tym związana. Nawet sterta garów do zmywania nie przeszkadza mi zupełnie. Oni wynagradzają wszystko. Najbardziej lubię te imprezy, na które przychodzą nawet ci, z którymi nie widziałam się bardzo długo. Tym bardziej doceniam te chwile. Uwielbiam chatę pełną ludzi. I zwierząt. Standardem u nas jest odwiedzanie się z psami. I dziećmi. Każdy jest mile widziany.
Swoją drogą w drodze trzy bobasy. Będzie wesoło. The more the merrier! :)




Myślę, że oni też lubią być u nas i lubią nasze przyjęcia. Bo spotkają ludzi, których dawno nie widzieli. Pogadają, poplotkują, zrelaksują się. Posłuchają dobrej muzy i opowieści dziwnej treści.
No i najważniejsze wiedzą, że dostaną dobre żarcie ;)



Klimat tworzą głównie ludzie. Cieszę się, że mam wokół siebie właśnie ich.

Foto by Macław.