12 czerwca 2015

Polityka prorodzinna vs. rzeczywistość

Widząc kolejne kampanie społeczne dotyczące macierzyństwa, słuchając kolejnych bredni polityków, zaczyna mi się nóż w kieszeni otwierać. Od prawie roku jestem matką. Przez ten cudowny okres mojego życia miałam szansę przekonać się na własnej skórze czym w tym państwie jest polityka prorodzinna.

Goja w oczekiwaniu na Młodego :)

Nie chcę narzekać na system. Wytykać błędów. Użalać się. Nie chcę i nie będę! Na pewno nie nad sobą. Natomiast uważam, że warto zwrócić uwagę na problem. Polityka prorodzinna w naszym kraju to mit. O ile w czasie ciąży rzeczywiście opieka jest, tak po porodzie często jest się zostawionym samemu sobie. A absurd goni absurd.
Moja historia z macierzyństwem zaczęła się w lipcu ubiegłego roku. Przez ten czas zderzyłam się z rzeczywistością wielokrotnie. Nie bolało, ale rozczarowanie pozostało.

1. Becikowe. Ja naiwna myślałam, że to standard i każdy dostaje. Bo wiadomo, że kompletując wyprawkę dla dziecka, szczególnie pierwszego, każdy grosz dodatkowy się liczy. Za raz po urodzeniu, załatwiając wszystkie sprawy związane z nowo narodzonym członkiem rodziny, wypełniliśmy kwity i udaliśmy się do urzędu. A tu zonk! Za dużo zarabiamy, albo mamy jeszcze za małą rodzinę. Becikowe przysługuje, owszem, ale tym którzy mieszczą się w widełkach dochodów wyliczanych na członka rodziny.

2. Wizyty w przychodni. Wszystko fajnie jak ci się nie spieszy, jak dziecko nie choruje i tylko na szczepienie chcesz przyjść lub kontrolnie. Schody zaczynają się jak coś się dzieje. Wszystkie nagłe choroby musiałam umawiać prywatnie, bo dzwoniąc od 7:00 rano do przychodni, dowiadywałam się o 7:20, że nie ma już numerków i proszą o ponowienie próby kolejnego dnia. Na szczęście dużo nie chorował. Wręcz wcale. Kolejny zonk zaliczyliśmy przy kontroli bioderek, które trzeba zrobić w określonym czasie. Oczywiście w przychodni zapisy były mniej więcej na pół roku później. Czyli kilka miesięcy za późno... Musiałam poszukać na własną rękę innej przychodni, bo oni nic przecież nie poradzą. Do tego dostałam złe skierowanie i musiałam umawiać się jeszcze raz, żeby wystawili nowe. Absurdy służby zdrowia każdy zna. Nie dotyczą z resztą tylko dzieci.

3. Wizyta położnej. Miła, fajna pani. Bardzo pomocna. Ale o tym, że mam prawo do kilku wizyt położnej, dokładnie sześciu, dowiedziałam się po podpisaniu papieru przy drugiej wizycie, że może już nie przychodzić.

4. Żłobek. Nie wiem czy się śmiać czy płakać, bo zapisy są. System nawet cały. Ale dla normalnej, przeciętnej rodziny, z jednym zdrowym dzieckiem, pracującymi rodzicami szanse na publiczną placówkę są małe. A wręcz bardzo małe. Czeka się około roku, a i tak nie gwarantuje to niczego.

5. Powrót do pracy. Okazuje się, że często po roku przerwy nie ma do czego wracać. Oczywiście o ile tak długi urlop jest możliwy, bo przecież umowy o pracę dla młodych to osobny temat. Prawo zmieniło się w między czasie tak, że nie chroni już kobiet po macierzyńskim. Pracodawca ma prawo zwolnić z powodu redukcji etatu. I tyle! Nie ma już możliwości wrócić na skrócony etat, co kiedyś chroniło przez jakiś czas od zwolnienia.

Żal może trochę mam. Z drugiej strony cieszę się, że tak naprawdę radzę sobie na tyle, że nie muszę z tej pomocy korzystać. Bo z polityką prorodzinną czy bez, dajemy radę! Może tylko trzeba było się wcześniej zainteresować tematem i poczytać więcej, posłuchać innych rodziców. Może rozczarowanie byłoby mniejsze...
Szkoda tylko, że nie docenia się pracy matek, ich wkładu i poświęceń. W takim systemie nie dziwi mnie wcale, że niektórzy odkładają macierzyństwo na później. Trzeba usprawnić system, a kobietom dać samemu decydować kiedy chcą rodzić dzieci, jak chcą rodzić dzieci i czy w ogóle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz